Raport Anodiny na taśmie
Treść
Zamiast dociekliwego dokumentu obejrzeliśmy opowieść o  katastrofie Tu-154M złożoną z potężnej dawki niedomówień, konfabulacji i  przemilczeń.
„Śmierć prezydenta”, szumnie zapowiadany dokument filmowy  wyprodukowany przez National Geographic, dotyczący katastrofy samolotu  Tu-154M, mocno rozczarował. Niestety, autorzy filmu nawet nie próbowali  dotrzeć do sedna problemów, które legły u podstaw katastrofy, a skupili  się jedynie na prezentacji głównych tez zawartych w raporcie komisji  kierowanej przez ministra Jerzego Millera.
Do tego uczynili to nieudolnie. I choć na wstępie zaznaczano, że  „dokument” opiera się na relacji świadków, to takowych w materiale  właściwie nie było. Bo trudno do tego grona zakwalifikować członków  komisji Millera, w tym jego samego oraz Macieja Laska i Wiesława  Jedynaka czy dwóch dziennikarzy, w tym Konstantego Geberta,  współpracownika „Gazety Wyborczej”.
Postawiono na odtworzenie, nieco w amerykańskim stylu, oficjalnej,  rządowej wersji zdarzeń, nie unikając przy tym poważnych błędów. Jedyną  zaletą tegoż „dokumentu” było poświęcenie chwili uwagi sprawie zbrodni  katyńskiej, której rocznicowe obchody stały się tłem smoleńskiej  tragedii
– Materiał przygotowany został bardzo pobieżnie. Przecież w Mińsku  Mazowieckim stoi bliźniaczy Tu-154M, można było wykorzystać go do zdjęć,  lepiej oddać panujące realia. Jeśli Rosjanie nie pozwolili na  filmowanie na Siewiernym, można było sięgnąć do ogólnie dostępnych zdjęć  tego lotniska obrazujących jego mizerne wyposażenie. Tak wyszło na to,  że Siewiernyj to lotnisko, a o tym obiekcie trudno było tak mówić 10  kwietnia 2010 roku – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” doświadczony  pilot wojskowy.
Podejście, nie lądowanie
Nie było więc zaskoczeniem, że winą za katastrofę obarczona została  załoga samolotu Tu-154M, która nie wiedzieć czemu zdecydowała się na  lądowanie na Siewiernym. Film wypacza w tym zakresie nawet oficjalne  ustalenia, z których jasno wynika, że załoga wykonywała tzw. próbne  podejście, a o lądowaniu nie było mowy.
– Przede wszystkim załoga nie lądowała, ale wykonywała podejście.  Zdumiała mnie też wypowiedź rosyjskiego „eksperta” twierdzącego, że ten  lot był cywilny. Skoro tak, to niech wskaże mi, gdzie w rejestrze  statków cywilnych figuruje Tu-154M, niech wskaże rzekomo cywilną załogę.  Samolot był wojskowy, lot odbywał się według przepisów wojskowych,  zgodnie z Regulaminem Lotów, a nie procedur cywilnych – dodaje nasz  rozmówca.
Co więcej, piloci mieli działać pod presją wynikającą z charakteru  lotu, a dowódca załogi, mając w pamięci incydent gruziński, postawił  sobie za cel udowodnienie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, by  dotrzeć na uroczystości katyńskie na czas. To on przejął ciężar  prowadzenia korespondencji z wieżą w języku rosyjskim, co pokazywał  materiał. Zdumiewające było zatem, kiedy rosyjscy kontrolerzy  porozumiewali się w języku angielskim.
– Tego rodzaju wpadki językowe, to, jak wyglądały mundury naszych  pilotów, tylko potwierdzało, jak słabo starano się przy realizacji tego  filmu. Jeśli miał być to dokument, to należało dołożyć więcej starań.  Szczególnie że dotyczy to tak ważnej dla nas katastrofy – wskazują  piloci. 
Jednostronna presja
Na załogę negatywny wpływ miała mieć domniemana obecność w kokpicie  dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany oraz – na co  wskazują „niektórzy śledczy” – gen. Andrzeja Błasika. Autorzy materiału,  mówiąc o presji, dość sugestywnie wracali do zdjęcia generała  (siedzącego w swoim fotelu w samolocie). To nie jedyne nadużycie, bo  filmowcy, uwypuklając problem sterylności kabiny w kluczowych momentach  lotu, w sposób nieuprawniony zestawili wydarzenia, które owszem, miały  miejsce w kokpicie, ale przed owymi „kluczowymi” chwilami. A to  potęgowało wrażenie presji. W ocenie lotników, takie przedstawienie  sprawy było wielkim uproszczeniem problemu sterylności kabiny oraz zasad  regulujących te kwestie w wojsku.
Z drugiej strony, owego psychicznego dyskomfortu pozbawieni zostali  kontrolerzy ze smoleńskiej wieży. Zresztą, jak można było zobaczyć,  bardzo schludnej i dobrze wyposażonej. To kolejny zarzut, jaki można  postawić autorom materiału, którzy nie sięgnęli nawet po dokumentację  zdjęciową szopy, w której urzędowali Rosjanie. Podobnie nie skorzystano  ze stenogramów rozmów kontrolerów. Nawet w najmniejszym stopniu nie  oddano złej jakości ich pracy, zdenerwowania, presji, braku organizacji i  nieporadności np. w oczyszczeniu pasa startowego
Pominięto feralną próbę lądowania rosyjskiego iła, po której lotnisko  winno zostać zamknięte, a w zamian stwierdzono, że kontrolerzy nie  mieli uprawnień do tego, by odesłać polski samolot, i szukali wsparcia w  tym zakresie. Przyznano jedynie, że kontrolerzy mieli problemy ze  śledzeniem samolotu, że potwierdzali pozycję samolotu „na ścieżce”, mimo  że maszyna leciała niżej, i że sprawiali wrażenie źle przygotowanych do  zadania. I co z tego wynikło? Nic! Bezradni Rosjanie mogli tylko czekać  na informację od dowódcy Tu-154M, że lądowania jednak nie będzie.  Zresztą, jak się dowiadujemy, dowódca samolotu już po otrzymaniu  pierwszej informacji o złych warunkach pogodowych powinien skierować  samolot na lotnisko zapasowe, ale ten rozpoczął podejście.
– Nikt nie dodał już, że przepisy pozwalają na wykonanie takiego  podejścia. Można było przejść nad lotniskiem na bezpiecznej wysokości.  Nie rozumiem, dlaczego czyni się z tego zarzut wobec pilotów – tłumaczy  jeden z pilotów.
Film pokazuje mocno udramatyzowane i długie poszukiwania czarnych  skrzynek, które faktycznie zostały odnalezione niedługo po katastrofie, i  zatrzymujące dech w piersiach chwile niepewności towarzyszące  oczekiwaniu na wyniki analizy polskiej i rosyjskiej skrzynki  potwierdzającej tożsamość zapisów. – Zdumiewający był obraz polskich i  rosyjskich fachowców pracujących na miejscu katastrofy. Były krótkie  pytania, szybkie odpowiedzi. No, nie tak to wyglądało – dodaje nasz  rozmówca. O alternatywnych badaniach nawet nie wspomniano, a cały trud  niezależnych badaczy został wrzucony do worka o nazwie „teorie  spiskowe”.
Przeoczona organizacja
Nie poruszono też problemu sposobu organizacji wyjazdu z 10 kwietnia  2010 r. i tego, jak i dlaczego doprowadzono do rozdzielenia wizyt w  Katyniu premiera i prezydenta. Podobnie zabrakło informacji na temat  przygotowania lotniska Siewiernyj do przyjęcia VIP-a, w tym o poważnych  brakach np. w wyposażeniu systemu świetlnego, o zarastającej drzewami  drodze podejścia, o kulejącym systemie ratownictwa lotniskowego czy  marnej lotniskowej służbie meteo, które to szczegóły mogły i powinny  zadecydować o tym, że Siewiernyj zostałby przekreślony już na etapie  planowania lotu.
W filmie wychwycić można wiele nieścisłości, niedomówień. Materiał  np. jednoznacznie wskazuje, że automatyczne odejście znad Siewiernego  (bez systemu ILS) było niemożliwe. A manewr taki można wykonać przy  odpowiedniej konfiguracji samolotu. Uparcie używane jest też określenie  „samolot prezydencki”, podczas gdy maszyna była rządowa, ale przecież  takie określenie pociągałoby za sobą kolejne pytania.
O postępowaniu z wrakiem także nic nie wspomniano. A przecież ten  istotny dowód nie tylko był niszczony przy aprobacie „badaczy”, ale też  rozkradany przez postronne osoby, a jego fragmenty były znajdowane  jeszcze po oficjalnym uporządkowaniu terenu katastrofy.
Podobnie łatwo zamknięty został problem sposobu badania katastrofy –  przeprowadzonego „zgodnie z procedurami”. A obietnice Dmitrija  Miedwiediewa o prowadzeniu wspólnego śledztwa? A problemy przy  współpracy z Rosjanami? Tych według autorów najwyraźniej nie było. Za to  dwa zwaśnione narody potrafiły wspólnie pracować. Ta współpraca  istotnie musiała być „dobra”, bo strona polska szybko uznała, że  należycie wykonano badania pirotechniczne, które wykluczyły wątek  zamachu (braki w tym zakresie po 2,5 roku od katastrofy postanowiła  uzupełnić wojskowa prokuratura), a Polacy „szczerze przyznali się do  błędów”. W tej sytuacji już nie dziwi to, dlaczego w materiale padają  tylko polskie nazwiska.
Nasz Dziennik Wtorek, 29 stycznia 2013
Autor: jc